W sobotę 25 kwietnia wraz z żoną i synem wyjechaliśmy do Warszawy na maratoński weekend – najpierw samochodem do Poznania, a potem Polskim Busem. Warszawa przywitała nas niemiłym incydentem w metrze, ale cóż… Potem było już tylko lepiej – odbiór pakietu w biurze zawodów. Pakiet jak zwykle bogaty (m.in. koszulka techniczna, praktyczna czapeczka, izotonik). Potem Pasta Party na Stadionie Narodowym ( w tym roku porcja już płatna 10zł, ale pyszna i warta swojej ceny) i odpoczywając oglądaliśmy jak układają murawę na miejscu, gdzie tydzień wcześniej ścigali się żużlowcy. Uff, sobota była naprawdę upalna, około 25 stopni i te tłumy ludzi wypoczywających nad brzegiem Wisły widziane z mostu Poniatowskiego… Po 16-tej dojazd do hotelu, chwila odpoczynku i spacer do Złotych Tarasów, a potem późny powrót do hotelu.
Niedzielny poranek był rześki (organizatorzy zadbali o dobrą pogodę) – ciężko było wstać i musiałem zmusić się do spakowania i wyjścia z hotelu – wczorajsze spacery dały mi dość mocno w kość. Dojechałem zatłoczonym tramwajem w okolice Stadionu Narodowego i jak na złość oprócz senności bolała mnie jeszcze głowa. Na szczęście miałem ze sobą apap. Przed startem miałem spotkać się z Adamem, więc czekałem na niego w miasteczku biegowym, które było fajnie zorganizowane. Na leżaku przebrałem się, spakowałem do końca i pojawił się Adam. Oddaliśmy rzeczy do depozytu, szybka wizyta w toitoi i spacer na linię startu. Przejście obok strefy elity i te tłumy biegaczy podkręciły adrenalinę. Po starcie tłumy ruszyły i my razem z nimi.
Dobrze, że przeszliśmy na sam początek naszej strefy biegowej, bo ścisk był dość duży i jeszcze dalej za mostem Świętokrzyskim przepychaliśmy się i wyprzedzaliśmy wiele osób. Około 12-stego kilometra Adam niestety został trochę w tyle ze względu na bolące kolano i dalszy bieg kontynuowałem samotnie, choć rozmawiając z wieloma osobami. Po 22-gim kilometrze nie wierzyłem własnym oczom, bo wodę podawał Tomasz Lis … 🙂 Szacunek.
W miarę równym tempem i bezboleśnie dotarłem do 38km i dopiero tutaj zacząłem odczuwać lekkie osłabienie, które nie pozwalało już na przyspieszanie, choć wiedziałem już, że życiówka będzie pobita. Potem Most Świętokrzyski, ostatni łuk przy Narodowym i meta – 3:24:01 netto i 3:25:19 brutto. Zero bólu, zero ściany – chyba za mało dałem z siebie 🙂
Kolejna bariera w maratonie złamana. Potem krótki odpoczynek w strefie masażu, szybkie zanurzenie nóg w lodowatej wodzie, masaż i wypite w dużej ilości kubeczki soku pomarańczonego :). Dalej prysznic w kabinkach, mały posiłek i relaks na wprost telebimów, gdzie widać było jak ostatni maratończycy osiągają metę, niektórzy nawet cały dystans na boso. Mercedesa ani innych nagród nie wylosowałem, ale może w przyszłym roku się uda???
Podsumowując – bardzo fajnie spędzony weekend na sportowo, bieg zorganizowany profesjonalnie i z dużą pompą, choć już ciut mniej zamożnie niż w poprzednich edycjach. Organizacyjnie bez zastrzeżeń – nowa trasa jak dla mnie super, tylko jedna agrafka, jeden ostry zbieg, który w pierwszej edycji był podbiegiem, bogato wyposażone stoły w strefach, uroda medalu dyskusyjna, ale o gustach się nie dyskutuje :).
Teraz czas na nowe plany związane z maratonem – myślę, że są jeszcze duże zapasy na kolejne rekordy, może jeszcze w tym roku? Kto wie?