16. PKO Poznań Maraton, czyli darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby… 🙂
Pakiet startowy na maraton w Poznaniu uzyskałem dzięki wygranej w konkursie na facebooku i była to kolejna dość niespodziewana wygrana. Co za tym idzie, niespodzianka także w postaci braku odpowiedniego przygotowania. Nie miałem więc jakichś konkretnych oczekiwań na uzyskanie wyniku. Średni czas w Biegu Lechitów także nie wskazywał, że będę mógł pobiec na dobry wynik. Jak się okazało później moje przypuszczenia były słuszne i maraton nie wybacza braku przygotowania. Prognoza pogody wskazywała na dość mocne ochłodzenie na czas maratonu i to także się sprawdziło. Maraton można by nazwać prawie zimowym – rano temperatura wskazywała -3 stopnie a dość mocno wiejący wiatr jeszcze potęgował uczucie zimna.
Na szczęście w dniu poprzedzającym maraton wiatr ucichł i od rana miał się dopiero wzmagać od wschodu, czyli na ulicy Warszawskiej i dalej miał wiać w plecy. Siedząc rano w hali Targów Poznańskich w których ulokowane było zaplecze maratonu zastanawiałem się długo jak się ubrać na taki dystans w taką pogodę. Nie miałem doświadczenia długiego biegu w chłodną pogodę, a zapowiadane słońce mogło szybko odmienić odczucie zimna na dworze. Po podjęciu decyzji szybka wizyta w toitoi na dworze, bo wewnątrz tworzyły się już kolejki jak za czasów PRL i ruszyliśmy z Adamem na start. Ustawiliśmy się profilaktycznie między balonikami na 3:15 a 3:30 i po chwili ruszył tłum maratończyków.
Do około 20km biegliśmy razem z Adamem, potem on skręcił do toitoi’a, a ja niestety musiałem też skorzystać z tego przybytku na 25km na Malcie przed ulicą Krańcową. Na punktach piłem tylko wodę, więc powodem mogą być daktyle z dnia poprzedniego 🙂 Dalej biegło mi się luźno, więc nie forsując tempa przegoniłem grupę na 3:30 na Warszawskiej i leciałem dalej. Po drodze spotkałem Bergola, z którym potem widziałem się za często. Przed wbiegnięciem do Parku Sołackiego jakiś gość zabiegł mi drogę i wybił mnie z rytmu przez co musiałem dość mocno wyhamować i tak już zostało 😦 Potem dziwny zbieg i podbieg pod Niestachowską i leciało się jakimś chodnikiem.
Dalej delikatny podbieg na Wawrzyńca, skręt w Polską i zaczęły się skurcze przywodzicieli. Na to nie byłem przygotowany i od tego momentu (około 33km) zaczęły się się schody. W głowie myślałem żeby tylko dobiec do stadionu Lecha, bo potem będzie już tylko prosta. Ale to nie było takie proste tego dnia i co jakiś czas musiałem przejść w marsz, żeby rozluźnić ścięgna. Upragniony stadion Lecha, który z bliska oglądałem po raz pierwszy zdegustował mnie – pusty z jakąś garstką ludzi. Bieg po jakieś plastikowej platformie na której dziwnie się stawiało kroki… Nie tego się spodziewałem…. Pusto, zimno i wiało. Chciałem jak najszybciej przebiec ten odcinek, a potem jeszcze gorzej, bo bieg po agrafce na parkingu stadionu i dopiero potem wybieg na ulicę. Dziwnie… Jakby zabrakło na trasie 100m…
Po wybiegnięciu na Grunwaldzką wiatr uderzył prosto w twarz, ale to akurat już mi przeszkadzało. Jak tylko nie było problemu ze skurczami, próbowałem mocniej śmigać. Na ostatnim kilometrze dogonił mnie jeszcze kolega, który debiutował w maratonie, ale miał solidnie przepracowane 20 tygodni za sobą, więc to tylko świadczy o mojej słabości. Za bramą już niebieska mata i ostatnie 100 metrów do mety. A potem nic, zero wzruszenia. Eh, jakiś dziwny był ten maraton. Czas netto 3:35:57.